Samotna podróż dookoła świata. Wywiad z kapitanem Tomaszem Cichockim
Kapitan Tomasz Cichocki opowiada o warunkach panujących na morzu, o różnicy między samotnością a byciem samemu, a także o tym, co było dla niego inspiracją do odbycia rejsu dookoła świata.
Zuzanna Lewandowska: Odbył Pan samotną wyprawę dookoła świata i muszę zapytać. Co stanowiło motywację do odbycia takiej podróży?
Tomasz Cichocki: (śmiech) Tutaj nie ma czegoś takiego jak motywacja do podróży. Nie jest to łatwe pytanie, ponieważ ta podróż była wynikiem wielu lat mojego działania na morzu, moich doświadczeń i ambicji. Taka wyprawa nie powstaje od razu. Tutaj w Olsztynie zaczynałem pływać. Na jeziorach, później był Bałtyk, Morze Śródziemne, Atlantyk. Ta podróż jest naturalną kontynuacją. Wiadomo, że gdzieś każdy z nas jest dużym chłopcem, więc chciałem pokazać sam sobie, że potrafię wspiąć się na wyżyny, bo taka wyprawa tak naprawdę, to jest podróż w głąb siebie. To są umiejętności związane z naszym umysłem, nie tylko z żeglarstwem. Każdy średnio wykształcony kapitan jest w stanie pod względem nautycznym dać sobie z tym radę. Natomiast psychika, która wymaga 300 dni bycia samemu na oceanie to jest zupełnie inna bajka i taka podróż staje się motywacją samą w sobie. Po prostu chcę sprawdzić kim jestem, na kim mi zależy. Ostatnią motywacją jest rozgłos czy sława, bo to niesie ze sobą za dużo ryzyka, żeby dla tak ulotnych rzeczy wyprawiać się w tego typu rejs.
ZL: I sprawdził Pan kim Pan jest? Udało się?
TC: Tak. Myślę, że się udało. Oczywiście nie całkiem. Będę to sprawdzał do końca swojego życia. Miałem okazję i czas, żeby wiele rzeczy przemyśleć. Czy wszystkie wnioski do jakich doszedłem są wyczerpujące i słuszne, trudno powiedzieć. Weryfikuję je na co dzień. Każdy z nas się rozwija, bo gdyby to była wartość skończona, to o czym dalej rozmawiać, prawda? Podróż, do widzenia, umierać. Natomiast na pewno wszedłem w głąb siebie. Sporo zresztą o tym mówię w książce, która się ukazała.
ZL: Czy mimo wszystko czyjeś działania albo życie zainspirowało Pana w jakiś sposób?
TC: W pewnym sensie tak. Jestem olsztynianinem, a więc wiadomo, że tak jak w Zakopanem wielu jego mieszkańców jeździ na nartach, tak w Olsztynie wiele osób ma coś wspólnego z wodą. Onegdaj były dwie postaci, które mnie zafascynowały. To był Leonid Teliga, znakomity nawigator lotniczy, który jako pierwszy Polak przetarł szlaki i popłynął dookoła świata. Człowiek, który pokazał, że świat jest otwarty dla wszystkich, nawet dla nas w tamtej rzeczywistości, która była wiele lat temu. Było to wykonalne i bardzo się inspirowałem tym człowiekiem. A drugi to Robin Knox-Johnson, pierwszy człowiek na świecie, który opłynął samotnie świat dookoła, bez zatrzymywania się w żadnym porcie. Czytałem jego książki na ten temat. Zrządzenie losu sprawiło, że po moim rejsie miałem okazję pana Robina Knox-Johnsona poznać, więc, że tak powiem facet zszedł z pomnika i się spotkał z gościem, dla którego był inspiracją. Oczywiście jest wiele innych postaci i sytuacji, które inspirują. Jest widok morza, , bezkres oceanu, i wiele innych rzeczy które mnie inspirują.
ZL: W jednym z wywiadów mówił Pan, że podczas rejsu nie czuł się Pan samotny. Natomiast tak się zastanawiam jak mierzył się Pan z byciem samemu na wielkim oceanie?
TC: Należy rozróżnić dwa pojęcia: samotność i bycie samemu. Rozmawiamy w centrum miasta, a podejrzewam, że jest tu jakaś osoba w pobliżu, która jest bardziej samotna niż ja, gdy byłem na oceanie. Samotność nie jest określeniem miejsca i czasu, tylko pewnego stanu umysłu. Ja tego nie miałem, bo na mnie zawsze ktoś czekał na brzegu, ludzie w Olsztynie, moja rodzina, dzieci, żona, matka. Oni wszyscy myślami byli tam ze mną. I to była taka chwilowa samotność na własne życzenie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Czym innym jest bycie samemu. Na co dzień podejmujemy decyzje sami, ale na skutek pewnych konsultacji. Czy one są dobre, czy złe, to nie ma żadnego znaczenia. Istotne jest to, że możemy z kimś zweryfikować swoje pomysły. Na oceanie muszę podejmować decyzje tzw. zero-jedynkowe, od których zależy moje życie i muszę sam ocenić czy mam żagle podnieść czy może zrefować, czy zdjąć w ogóle, bo to się może za chwileczkę zemścić w okrutny sposób. Bycie samemu to niemożność skonsultowania jakiejkolwiek decyzji, a jesteśmy istotami społecznymi i wiadomo, że chcielibyśmy w pewnej sytuacji zasięgnąć czyjejś rady. Natomiast ja się dobrze z tym czuję, będąc samemu na jachcie, nie będąc odpowiedzialnym za drugiego człowieka. Bardzo często w żeglarstwie są sytuacje kiedy ktoś wypada na oceanie za burtę i w większości przypadków, kapitanowie, którzy stracili człowieka, nigdy nie wsiadają na łódź. Chciałbym tej sytuacji uniknąć.
ZL: Jak zareagowała rodzina na Pana pomysł?
TC: Za pierwszym razem ciężko, dlatego że to było dla wszystkich coś nowego. Moja żona przechorowała to mocno. Dzieciaki się nie uzewnętrzniały, natomiast widać było, że miny miały nietęgie. Trudno im się dziwić. W pełni sprawny ojciec wyjeżdża na rok i nie wiadomo czy wróci. A dzieci, to są dzieci. Było ciężko. W miarę jak ten rejs się posuwał i pokonywałem poszczególne co trudniejsze etapy, mam nadzieję, że troszkę spokoju się już w nich wlewało i przy kolejnych rejsach już mieli do mnie na tyle zaufania, że mówili: no płyń, tylko uważaj na siebie. Popłynąłem i uważałem.
ZL: Jak wygląda taki typowy dzień na morzu, w rejsie?
TC: Nie ma typowego dnia na morzu, dlatego, że samo morze nie jest typowe i nie jest monotonne wbrew temu co się powszechnie myśli, więc każdy dzień przynajmniej teoretycznie wygląda inaczej. Są pewne elementy stałe tak jak sen. Śpi się w interwałach 20-minutowych. Tam się nie śpi po 8 godzin, bo nie ma takiej możliwości. 20 minut snu, 30 minut odpoczynku i tak przez całą dobę, i tak przez cały rok. Są pewne stałe elementy. Codziennie są dwa trzy obchody po jachcie, trzeba zrobić jedzenie, ale zdarza się sztorm, więc nie je się nic przez dwa, trzy dni, albo nie śpi się przez 30 godzin. Jacht w rejsie dookoła świata przemieszcza się przez wszystkie strefy klimatyczne. Także nigdy nie ma monotonii. Dzisiaj jestem na równiku, za dwa tygodnie w deszczach, za dwa miesiące przy Antarktydzie gdzie się muszę ubierać na cebulkę, bo jest minus 15. Nie ma takich samych dni, są pewne ustalone czynności, natomiast dni są różne i są przede wszystkim ciekawe. Można fotografować, czytać, pisać książki.
ZL: A swoją książkę napisał Pan w trakcie rejsu?
TC: Tak. Napisałem ją w trakcie rejsu. Nawet po powrocie kiedy ją dopracowywałem, chciałem pewne rzeczy zmienić, bo wydawały mi się infantylne i śmieszne, ale nie zrobiłem tego chcąc oddać klimat jaki był tam i wtedy.
ZL: A co Pan myśli o tych rejsach z perspektywy czasu?
TC: Wiesz co, mnie się nie śnią po nocach jakieś koszmary związane z rejsem. Nie budzę się spocony w nocy, bo był sztorm, bo się przewróciłem, straciłem przytomność. Natomiast śni mi się po nocach, żeby jeszcze raz popłynąć. Taka jest perspektywa czasu. Ja tam chciałbym być, ja tam muszę być. Ja tam będę.
ZL: Oby. Na pewno.
TC: Na pewno. To nie ma oby. Tylko pytanie kiedy i jak, a to, że będę to jest bezapelacyjne.
ZL: W jednym z wywiadów Steve Jobs opowiadał, że aby odnieść sukces należy po prostu zwyczajnie kochać to co się robi. W przeciwnym razie przy każdej porażce, od razu byśmy się poddali.
TC: Oczywiście. Ja uprawiam taką dyscyplinę życia, która jest bardzo trudna do realizacji. Chociażby same trudności związane z pływaniem i przygotowaniem do takiego rejsu. Ja to tak kocham, że nie zamieniłbym tego naprawdę na nic. Poza tym, jak to mówię na wywiadach, jestem na łódce 14-to metrowej. Śpię mniej więcej w centralnej jej części, więc mam 7 metrów w jedną, 7 metrów w drugą stronę. I abstrahując tak od wszystkiego innego, mam blisko do roboty.
ZL: Jednak podejrzewam, że podczas tak długiej i skomplikowanej podróży pojawiają się jakieś chwile zwątpienia. Co było czymś takim, co sprawiło, że Pan nie zrezygnował?
TC: Nigdy nie zwątpiłem. Raz był moment, kiedy stanąłem na burcie i zastanawiałem się czy nie skoczyć. To była zupełnie jakaś taka odjechana sytuacja, nie depresja, ale taki moment, w którym nie wiedziałem co zrobić. Natomiast nigdy czy to były sztormy, czy inne jakieś trudności z wyżywieniem. Przez 200 dni jadłem co drugi dzień ze względu na utratę żywności. Nigdy nie było zwątpienia. Można wymyślać, żeby zapłynąć do portu po żywność, ale nigdy tego nie zrobiłem. Zawsze byłem pewien, że robię to, co chciałem i robię tak jak chciałem. Nigdy mi nie wpadło do łba, żeby przerwać rejs albo sobie powiedzieć: Cichy, basta. Już się nawalczyłeś, stary jesteś, głupi, jedź do domu i pracuj jako nie wiem, stróż na parkingu. Nie, absolutnie. Robię to co kocham i każdy element tej pracy mi odpowiada. Każdy! Niezależnie od tego czy zszywam sobie głowę na środku oceanu, czy tracę przytomność, czy włażę na maszt lub podziwiam delfiny. Każdy element jest ukochany i najlepszy.
ZL: Właśnie. Mówi Pan o tym zszywaniu głowy. Zdarzył się Panu wypadek I musiał Pan sam siebie operować. Czy Pan się do tego jakoś przygotowywał wcześniej?
TC: No pewnie. Mam kolegę chirurga. Kupowaliśmy wieprzowinę, cięliśmy ją I zszywaliśmy nićmi.
ZL: Czyli Pan założył wszystko przed wyprawą, każdą możliwość.
TC: (śmiech) To jest jeden z elementów. Wiadomo, gdy płynie 10 ludzi na jachcie, to jeden jest lekarzem, drugi kucharzem, trzeci technikiem a czwarty jeszcze kimś innym i każdy ma dopięte na blachę swoje umiejętności. Kiedy płynie jeden człowiek musi umieć te wszystkie umiejętności razem, czyli jak ktoś ma umieć wszystko, to nie umie niczego. Ja nie jestem najlepszym medykiem, w ogóle się na tym nie znam. Jestem niezłym kucharzem, niezłym powiedzmy sobie sternikiem, ale niekoniecznie znam się najlepiej na silnikach czy na elektryce. Zatem staram się przewidzieć takie ekstremalne rzeczy. Mogę nie znać proszków, które mam wziąć na gorączkę, bo na oceanie praktycznie się nie choruje, natomiast takie typowo urazowe rzeczy tak. To muszę wiedzieć. Z resztą po to mam szyny gipsowe, gipsy, wszystko to co jest mi niezbędne, żeby się poskładać w razie czego.
ZL: Tak słucham Pana i zastanawiam się jak wygląda Pana bagaż. On musi chyba ważyć z tonę albo i więcej.
TC: Trzy. Tak dokładnie trzy tony zabrałem za pierwszym razem. To jest i żywność, mimo iż mam odsalarkę, to zabieram z reguły tonę wody w butelkach. Ubrania na każdą strefę klimatyczną. Te ubrania są ściśle dedykowane do określonych miejsc na ziemi. Są specjalnie robione, na przykład wentylowane kapelusze na równik. Mam mnóstwo części zamiennych, narzędzia – mam cały warsztat. To jest mój dom. Ja przecież nigdzie nie mogę wyskoczyć po zapałki. Dwa lata kompletowałem listę zaopatrzenia na jacht. Zapisywałem zeszyt za zeszytem co mam wziąć. Lekarstwa, żywność, ubrania, narzędzia takie, narzędzia inne, książki, artykuły piśmiennicze, zapasowe elementy nawigacyjne, żagle, liny. Tego jest mnóstwo, nawet szkoda tego wymieniać, bo nam zejdzie do wieczora.
ZL: Co Panu dała ta wyprawa?
TC: Myślę, że przede wszystkim taką informację dla siebie samego, że taka wyprawa jest możliwa. Jeżeli w coś się głęboko wierzy, choć to frazes , ale niestety na takich frazesach czasem też musimy bazować, wszystko jest możliwe. Między innymi dlatego realizuję kolejne wyprawy czy rejsy. To jest informacja. Jestem na tyle sprawny, że mogę to robić, na tyle zorganizowany, że potrafię to zrobić, zaplanować i na tyle twardy, że jestem w stanie to zrealizować. Czyli wszystko jest możliwe. Dlaczego mam robić coś, co mnie nie interesuje jeśli mogę robić coś, co kocham?
ZL: Co chciałby Pan robić, gdyby Pan nie pływał? Jaka pasja jest równie wielka?
TC: Nie ma planu B! Ja w życiu robiłem różne rzeczy. Latałem na spadochronach, jeździłem w rajdach, robiłem różne rzeczy. Żeglarstwem zajmuję się od prawie 50 lat. Nie ma gdyby. Nie ma czego innego. Nie będzie czego innego poza żeglarstwem. Skończę żeglować, położę się do grobu i umrę. Amen.
ZL: Tak się zastanawiam czy przepłynięcie dookoła świata wystarczy, żeby czuć, że coś się osiągnęło?
TC: Ja nic nie osiągnąłem. Ja dopiero próbuję coś osiągnąć. Ja na razie tylko pływam. To, że szczęśliwie się złożyło, że ktoś to zauważył i dzięki temu czy to w branży, czy czasami poza nią jestem osobą w jakiś tam sensie kojarzoną czy rozpoznawaną, pozwala mi realizować dalsze projekty. I to jest jedyny plus. Absolutnie nie chciałbym i nigdy nie będę osobą publiczną.
ZL: Myślę, że wielu młodych ludzi będzie Pana naśladowało. To normalne.
TC: Bardzo bym chciał. Świat idzie do przodu nie dzięki oszołomom, tylko dzięki ludziom, którzy mają marzenia, realizują je, nawet czasami kosztem zdrowia i życia, bo takich przykładów mamy mnóstwo. Ten świat, który nas otacza jest stworzony dzięki geniuszom, dzięki pasjonatom. Ja oczywiście nie mam się za takiego człowieka, Natomiast jeżeli ktoś kiedyś uniknie wypadku płynąc tą trasą, którą ja płynąłem, mając moje doświadczenia i dzięki temu uniknie jakiejś kolizji, będę bardzo szczęśliwy. Jeżeli jakiś dzieciak zamiast tłuc się bejsbolem po parku z kolegami, pójdzie nad jezioro i zacznie żeglować, bo będzie chciał opłynąć świat dookoła albo przepłynąć Atlantyk, bo każda z tych wypraw jest wielka i każdy ma swoje „Atlantyki” w życiu i w głowie, to będzie cudownie. Ale nie jestem misyjny. Na to chyba mam jeszcze czas.
ZL: Czy mimo wszystko chciałbym im Pan coś powiedzieć jako kapitan Cichocki, ale też człowiek, który wiele w życiu widział?
TC: Ja bardzo dużo mówię, bo mam wiele spotkań w szkołach, różnych organizacjach związanych z dziećmi. Staram się dzieciom przekazywać uniwersalne informacje, przekazuję pewnego rodzaju dążenie do realizacji celów. Sam jestem tego przykładem. Staram się przekazać myśl, że wszystko jest w naszej głowie, że potrafimy to zrealizować. Całe ciało, to jest tylko dodatek, I to my nad nim panujemy.
ZL: Czego mogę Panu życzyć?
TC: (śmiech) Zawsze jak mnie o to pytają, to pytają się mnie co się mówi żeglarzom jak płyną. Wiadomo co się mówi, ale ja zawsze mówię: darz bór. Niektórzy się dają na to łapać i mówią: darz bór. Życzy się stopy wody pod kilem, ale żeglarze nie odpowiadają na życzenia, żeby nie zapeszyć, więc nie ma co życzyć. Myślę, że trzeba obserwować.
ZL: To nie zapeszajmy. Bardzo dziękuję.
TC: Nie zapeszajmy.
Tomasz Cichocki (ur. 1957) – kapitan, olsztynianin. W 2011r. odbył samotny rejs dookoła świata trasą na wschód. Kolejną próbę samotnego opłynięcia globu podjął w 2015 roku. Niestety została ona przerwana z powodu awarii systemu sterowniczego. Autor książki „Zew oceanu”.